Dyplom wrocławskiej PWST
Teoretycznie dyplomy szkół teatralnych odbywają się nie tylko po to, by nauczyciele mogli swoich uczniów wszechstronnie ocenić, ale też by dyrektorzy teatrów odkryli dla siebie jakiś aktorski talent, który wzmocni ich zespół, co od lat jest właściwie fikcją.
Gdybym jutro zakładał teatr (a naprawdę będę zakładał dopiero w marcu),
to z najnowszego spektaklu studentów wrocławskiej PWST, "Straży
porządkowej", wziąłbym chyba Romanę Filipowską, choć rolę Pelasi z "Na
czworakach" zagrała na dużym przerysowaniu i nieco schematycznie, ale z
temperamentem.
Na pewno trafiłaby na moją scenę Magdalena Różańska za
brawurowy na granicy szarży epizod "Gwiazda". Nie tylko dlatego, że w
sobotnio-niedzielnej gali "kalkowała" Magdę przy odbieraniu Złotego
Globu Melisa Leo za drugoplanową rolę w filmie "The Fighter" i te
kabotyńskie podziękowania "zagrała" dużo, dużo gorzej.
Zaprosiłbym też do współpracy Martynę Witkowską, niezwykle podobną z urody, ale i energii
do Kingi Preis w jej debiucie w "Kasi z Heilbronnu". Angaże podpisałbym
też panom: Marcinowi Gawłowi i Łukaszowi Gosławskiemu. To wcale nie
znaczy, że reszta była gorsza. Uważam, że wszyscy walczyli, by była to
kreacja zbiorowa.
Autorka scenariusza dyplomowego przedstawienia i jego reżyserka Ula
Kijak skomponowała go tak, by każdy z ósemki aktorów, którą obok
wymienionej wyżej piątki uzupełniają: Marta Kędziora, Krzysztof Brzazgoń
i Paweł Kos, miał możliwość pokazania się z jak najlepszej strony.
Już na początku tytułowa straż porządkowa dzieli widzów na podgrupy i
wyczerpująco objaśnia, w czym uczestniczymy i na czym to polega,
opisując zasady obowiązujące w teatrze i w dramaturgii, a "obiekty
aktorskie" demonstrują nam fragmenty sztuk. Straż porządkowa ma nie
tylko pełną władzę nad nami, ale też nad obiektami - aktorami, którzy
demonstrują krótkie monologi czy scenki. Konstrukcja tytułowego utworu
Tadeusza Różewicza pozwala go w dowolny sposób rozbudowywać. Te
wkomponowane fragmenty pochodzą oczywiście ze sztuk autora "Kartoteki",
która też jest przywoływana.
Akcja jest niezwykle dynamiczna, ale przy paru solówkach jakby traci
napięcie i siada. Niestety, u Różewicza ważne jest każde słowo i nie
można udawać, że się je mówi albo grać jego wygłaszanie. Trzeba je po
ludzku powiedzieć, bo odległość między widzem i aktorem wynosi czasami
kilkanaście centymetrów i nie ma już tu miejsca na jakiś teatr, a tym
bardziej sztucznie brzmiące słowo czy zdanie. Nie można w tym spektaklu
zagrać straży porządkowej. Trzeba nią być.
Wszyscy się zbyt starali,
żeby było bardzo naturalne, a wyszło w połowie przynajmniej sztucznie. W
tak zwanym pomieszczeniu teatralnym ze sceną było znacznie lepiej, na
korytarzach tak sobie. Prowokacja polega na naturalności. Powtarzanie
tych samych słów, ruchów i sytuacji wymaga nie tylko absolutnej
precyzji, ale też swobody. Mimo tych paru gorzkich uwag, uważam, że
spektakl oddaje ducha prowokacyjnego teatru Różewicza i świetnie się w
jego urodzinowy rok wpisał.
Źródło: www.wroclaw.naszemiasto.pl
ostatnia aktualizacja: 2011-01-21